"Żebym wreszcie spotkała Shadowa. Poetę też, ale przede wszystkim jego. Faceta, który maluje w ciemnościach. Maluje ptaki uwięzione na ceglanych murach i ludzi zagubionych w widmowych lasach. Maluje chłopaków, którym z serca wyrasta trawa i dziewczyny z kosiarkami. Artysta malujący takie rzeczy to ktoś, w kim mogłabym się zakochać. Tak naprawdę"
Chwytając za tę powieść nie spodziewałam się po niej niesamowitej i obfitej w emocje historii, która chwyci mnie za serce i sprawi, że będę chciała więcej i więcej. Stawiałam raczej na ciekawą, aczkolwiek normalną pozycję, którą przeczytam, odłożę na półkę i o niej zapomnę na kolejnych kilka tygodni. Jednak tak się nie stało. Okazało się, bowiem, że "Graffiti moon" to historia, która rozkochuje nas w sobie, delikatnie i powoli, aż na koniec mamy ochotę zacząć tę historię po raz kolejny. Przedstawia ona fragment z życia nastolatków, którzy powoli wkraczają w dorosłe życie. Pomimo tego, że zostaje nam przedstawiony tylko i wyłączenie jeden dzień, jest on pełen intensywnych wydarzeń. Autorka porusza tą powieścią nie jeden problem, nie jeden dylemat, który może doskwierać każdemu. Trudna sytuacja rodzinna, nierówność społeczna, przyjaźń to tylko ułamki tego, o czym opowiada ta opowieść. Bo w wysokiej mierze mówi ona o sztuce, o interpretowaniu obrazów oraz uczuć, o dostrzeganiu kolorów, tam gdzie każdy widzi jedynie biel.
"Kto powiedział, że romantyczna miłość umarła? Nieprawda. Po prostu mieszka w składziku"