"Nie można sobie wziąć zwolnienia do życia, o nie (…)".
Z twórczością Agnieszki Lis spotkałam się dużo wcześniej, wtedy jednak zachwyciła mnie książką "Pozytywka". Była to powieść piękna, polska, krótka i chwytająca za serce, trzymając w rękach jej najnowszą powieść byłam pewna, że mnie mile zaskoczy, że pokocham ją tak samo, jak pozytywkę, jednak nie byłam przygotowana na taką dawkę emocji. Wszyscy mówili, żebym kupiła stos chusteczek, bo się przyda, że będę potrzebowała chwili samotności po zakończeniu tej książki, bo podobno nie będę mogła się uspokoić i wyciszyć. Powiem szczerze, nie wierzyłam w takie słowa. Od samego początku kiedy zdecydowałam się na tą książkę, byłam świadoma tego, że jest smutna i na pewno piękna, jednak nie podejrzewałam, że zrobi z mojego serca kompletną miazgę! Agnieszka Lis swój talent ukazała w powieści "Pozytywka" i już po tamtej książce, można było stwierdzić, że jest ona utalentowana i jeszcze nie raz nas zaskoczy, jednak chyba nikt nie spodziewał się, że nastąpi to tak szybko! Wiele razy wspominałam, że nie chwytałam za Polskich autorów zbyt chętnie, nie raz się zawiodłam i po prostu w pewnym momencie zrezygnowałam, broniłam się rękami i nogami przed ich dziełami. Po pewnym czasie postanowiłam spróbować, zrobić podejście drugie, jednak z rezerwą, aby kiedy trafię na słabą powieść, się nie zawieść. I właśnie po tym okresie pierwszą autorką polską po jakiej książkę odważyłam się sięgnąć była Agnieszka Lis! To ona udowodniła mi jako pierwsza, że polskie nie jest gorsze, i że niekiedy trafiają się tak dobrzy polscy autorzy, że mogą konkurować z takimi pisarzami jak: Colleen Hoover, Nicholas Sparks czy Brittainy C. Cherry.